
Nie tak wyobrażałem sobie Wigilię.
Jedziemy w śnieżycy. Płatki śniegu agresywnie rozbijają się na przedniej szybkie ciężarówki, do tego stopnia, że wycieraczki ledwo co nadążają w konfrontacji z żywiołem. Co gorsza, noc zapadła dawno temu i nie jestem świadom tego co dzieje się dookoła mnie. Staram się skupić jak najbardziej na tych paru metrach widocznych dzięki przednim światłom samochodu i modlę się, bym nie spowodował wypadku.
Po dwudziestu pięciu godzinach w trasie postanawiam włączyć radio, bo oczy same mi się zamykają.
Może to mnie trochę rozbudzi—myślę.
Niestety zamiast muzyki, ostatnia zapamiętana stacja w odbiorniku, chwilowo nadaje audycję prowadzącego.—Dzwońcie śmiało, najoryginalniejszy pomysł na prezent wygra bilety na Bali i T-shirt z logo naszej stacji—radiowiec ma tak spokojny głos, że wywołuje u mnie jęk. Szybko kręcę gałką, szukając czegoś żywszego, ale napotykam tylko szum.
Wtedy Sandra, postanawia spytać.—Co chciałeś kupić żonie na prezent?
W moim na wpół nieprzytomnym stanie te ciche słowa mają efekt jak wystrzał z wiatrówki i aż zarzuca mnie na prawy pas. Dopiero kiedy udaje mi się nakierować ciężarówkę z powrotem na właściwą stronę ulicy (co nie jest takie łatwe przy tych gabarytach pojazdu i latach przerwy od prowadzenia) udaje mi się odpowiedzieć.—Czasopismo Taniec brzucha dla opornych.
—Nie mówisz poważnie—Sandra reaguje tak, jakbym wyznał, że obrabowałem sierociniec.
—Mówię całkiem poważnie—zerkam w jej stronę, ale szybko tego żałuję, bo nie jestem już w stanie skupić się na dwóch rzeczach jednocześnie. Przekierowuję wzrok znów na drogę i dociekam.—Czy coś jest nie tak z moim pomysłem?
—To tylko—przerywa, szukając odpowiednich słów—no nie wiem, tak jakbyś wcale się nie starał.
—Jak to? Ona kocha muzykę, taniec…—wyliczam.
—Owszem—przerywa mi.—Ale poradnik? I dobry Boże, dla opornych?—Chichocze cicho.—Nie wiem, czy o takim prezencie marzyła. A ty zastanawiasz się, czemu się na ciebie wkurzyła?
—Nie mam najmniejszego pojęcia—zeznaję zgodnie z prawdą.
—Właśnie dlatego!—Wykrzykuje, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.—Musiała znaleźć przez przypadek zapakowany prezent i nie wytrzymała. Chciałbyś dostać po dwunastu latach małżeństwa karnet na obóz dla pulchnych?
—Auć. Możesz mieć rację. Naprawdę dałem ciała, co?
Ona kiwa głową ubawiona moją bezmyślnością.
***
Jechaliśmy całą noc, dzień i kolejną noc, prowadząc na zmianę, by dotrzeć na miejsce idealnie w poranek Bożego Narodzenia. Jest dziesiąta rano i stoję przed górskim chalet mojej teściowej w Aspen. Przyglądam się, jak z komina domu unosi się dym. W środku, pomiędzy rozsuniętymi, wełnianymi zasłonami widać wyraźną krzątaninę—zapewne rodzina szykuje stół na uroczysty obiad, a w piecu przyrumienia się aromatyczny indyk. Burczy mi w brzuchu na samą myśl.
Szybko pokonuję ośnieżony podjazd i podchodzę do drzwi, zanim zdążę zmienić zdanie. Do moich uszu docierają dźwięki Feliz Navidad. No tak, niemalże zapomniałem o Antonio Banderasie.
Śmieszne, ten jeden ruch—zapukanie do drzwi—wydaje mi się trudniejszy od pokonania tysięcy kilometrów, które przemierzyłem, by znaleźć się właśnie tutaj.
Pełen wątpliwości, zbieram się w sobie i nie pozwalam, aby podróż poszła na marne. Pukam. Nikt nie odpowiada. Powtarzam czynność kilka razy, aż wychwytuję zbliżające się kroki i szczeknięcie zamka.
Błagam tylko nie Janis, tylko nie Janis—zaklinam duchy lasu, śmiertelnie przerażony, nie wiedzą, kim może być osoba otwierająca drzwi.
Przede mną staje jednak Polly—moja córeczka. Zza jej ramienia wychyla się też jej bliźniak, Percy.
Stoję z wielgachną makietą w rękach jak wryty, bo spodziewałem się, że otworzy, któryś z dorosłych. Muszę przyznać, że przyjmuję obrót spraw z wielką ulgą.—Wesołych Świąt, dzieciaki! Mikołaj kazał mi to wam przekazać—potrząsam wioską elfów.—Chyba pomyliły mu się choinki.
Zdaję sobie sprawę jak nie codziennie musi do dla nich wyglądać—ojciec, którego spodziewały się nie zobaczyć przez długie miesiące, stoi na progu domu, który nie należy do nich, dzierżący prezent Bożonarodzeniowy, na tle wielgachnej czerwonej ciężarówki z malunkiem sań Mikołaja. Do tego sypie spokojny śnieg. Jeśli to wszystko sprawi, że ich święta będą bajkowe, wiem już, że było warto.
Nie mylę się—bliźniaki rzucają się na mnie, ściskając mocno i pokrzykują radośnie.
—Tata! Wróciłeś! —Krzyczy Percy.
—Nie wiedzieliśmy, że przyjdziesz!—Dodaje Polly.
—To dla nas? To naprawdę dla nas?—Podskakuje radośnie Percy, wskazując na prezent, gdy już wyplątuje się z uścisków.
—Naprawdę—uśmiecham się do niego i czochram mu czuprynę.
Wtedy zauważam, że nie jesteśmy sami. Nasze powitanie musiało być donośne, bo zza głowy syna zauważam postać—Mię. W którymś momencie musiała wyjść na dwór za dziećmi i teraz przygląda się nam, ubrana jedynie w szlafrok, zieloną piżamę i puchate kapcie. Mina mi rzednie na jej widok.
—Mia, ja tylko przyjechałem im wręczyć prezent—wyjaśniam, na nowo niepewny, tego jak zareaguje.
—Co?!—Wtrąca się Polly.—Nie zostaniesz z nami?!
Zerkam w dół na córkę.
—Nie mogę. Mam do załatwienia parę spraw—staram się wyjaśnić jak najłagodniej. Widząc, jak markotnieją, dodaję.—Nie martwcie się, po świętach znowu się zobaczymy. Razem pójdziemy na sanki, ulepimy bałwana, co tylko chcecie—uśmiecham się przy tym krzepiąco.
Moje zapewnienia nie do końca przywracają im poprzedni stan niekontrolowanej energii i szczęścia, ale też nie wyglądają, jakby się miały rozpłakać.
—No dobrze, pójdę już—zerkam na Mię, by się upewnić, że dobrze robię, ale ona tylko stoi w ciszy i nie zamierza mnie powstrzymywać.—Tak—kiwam głową do Mii, na znak, że rozumiem i ściskam dzieci po raz ostatni. Wręczam Percy’emu makietę i odchodzę w stronę ciężarówki.
—Wesołych Świąt wszystkim!—macham im na do widzenia kiedy dochodzę do drzwi szoferki.
Przez całą rozmowę, Sandra czekała w samochodzie, przyglądając się. Teraz rzuca mi pocieszający uśmiech i stwierdza rzeczowo. —Powinniśmy poszukać jakiegoś noclegu.
Ja jednak muszę oczyścić głowę.
—Jasne, zajmiesz się tym? Ja się chyba trochę przespaceruję.