
Trzymam mrożony groszek w miejscu guza, który zafundował mi Mikołaj z Times Square. Może facet był mały, ale szarpał się jak wiewiórka z wścieklizną.
Przyrządzam właśnie „kolację,” jeśli można tak nazwać zimną tortillę z bodegi i dwie mrożone sajgonki, na które czekam, by się odmroziły. Moje niezbyt radosne pichcenie przerywa mi trzask otwieranych drzwi i zanim mogę sięgnąć po nóż do obrony (którego poniewczasie odkrywam, że nie mam) okazuje się, że intruzem jest Sandra.
—Jeśli przyszłaś odebrać swoje pierniczki, to je zjadłem—oznajmiam, bez cienia skruchy, zamiast powitania.
—Ja nie po ciasteczka—dziewczyna zerka na mój papierowy talerzyk i śmieje się w głos.—Co to ma być?
—Bardzo śmieszne. Sama spróbuj lepiej ugotować kolację, nie mając niczego, w czym można by było ją ugotować.
—Widzę, że twój klasyczny humor ci znów dopisuje—mówi, już mniej rozbawiona.
—Wiesz, zaproponowałbym ci, żebyś usiadła i zjadła ze mną, ale tak się składa, że to wszystko, co mam, krzesła wyjechały na ferie do Aspen, a stolik jest zajęty.
Sandra po raz pierwszy od wejścia zauważa stan mojej jadalni i jej twarz zamienia się w sam obraz podziwu i zafascynowania na widok makiety, która spoczywa na stoliku.
—Sam to zrobiłeś—Szepcze.
—No tak—przyznaję, choć nie wiem, czy tu się zachwycać. Makieta jak makieta.
—Och, Steven, te maleńkie domki, karuzela, sztuczny śnieg!—Szczebiocze jak mała dziewczynka.—Sam namalowałeś buźki elfom?—Dopytuje.
—Tak sam—powtarzam poirytowany.—O co ci chodzi?
—Po prostu…—uśmiecha się do mnie.—To jest piękne. Dlaczego nie mówiłeś, że majsterkujesz? Twoje wczorajsze dzieła mi zaimponowały, ale to… Steven to jest sztuka!
—Prawdę mówiąc, dawno tego nie robiłem—przyznaję z bolącym sercem i siadam na ziemi z moim zimnym talerzykiem. Nie mam dziś już siły walczyć z bólem i poddaję mu się. To jedyne wyjaśnienie na to co wyznaję dalej—Od śmierci mojej pierwszej żony, robienie zabawek było zbyt bolesne. Zmarła w Boże Narodzenie, wiedziałaś?—Uśmiecham się smutno, a na twarzy Sandry majaczy zdziwienie. Ja jednak kontynuuję, bo muszę to z siebie wyrzucić.—Wypadek samochodowy—wzruszam ramionami.—Od tamtej pory jeżdżę wyłącznie metrem—wzdycham.—Kiedy jeszcze żyła mieliśmy maleńki sklepik z zabawkami przy 34-tej ulicy. Wszystko wykonywaliśmy sami, od maleńkich haftów zaczynając, kończąc na skomplikowanych mechanicznych konstrukcjach jak ta, poruszająca elfią wioską, która tak ci się podoba.
Po chwili dodaję—gdyby nawet moja żona wciąż żyła, nie wiem, czy nadal bym się tym zajmował. Dzieci stopniowo przestawały kupować zabawki, coraz częściej sięgając po telefony i gry komputerowe. Dziesięcioletnie dziewczynki wolały dostać zestaw do makijażu, od misia pod choinkę. W szczególności wzgardzili „drewnianymi i nudnymi” zabawkami takie jak moje. To jednak lubiłem najbardziej: tworzenie czegoś od zera, możliwości, jakie mi to dawało. Każdy dzień był inny i odrobinę magiczny—wspomnienia wywołują u mnie smutny uśmiech.
—Nie miałam pojęcia—mówi Sandra.
—Skąd niby miałaś wiedzieć? Do wczoraj zamieniliśmy ze sobą może z parę zdań.
—Czemu teraz wróciłeś do fachu, skoro to takie bolesne?—docieka.
Bo nic innego mi już nie zostało—chcę powiedzieć, ale wychodzi mi to trochę inaczej.—Kiedy pomagałem tym ekspedientom w Macy’s, przypomniałem sobie, jaka to była frajda. Nie tylko wykonywanie zabawek, ale zobaczyć wdzięczność dzieci gdy dostawały moje prezenty, to było dla mnie największą nagrodą. Pomyślałem, że zrobię coś dla własnych dzieci. I rany, wiem, co mówiłem o Mii, ale to są naprawdę fantastyczne dzieciaki, wiesz? Najlepsze co mnie w życiu spotkało to te małe łapserdaki. Chciałem im dać tę wioskę pod choinkę, ale teraz sam nie wiem, czy powinienem.
—CO?!—Zaskakuje mnie swoją gwałtownością Sandra.—Oczywiście, że tak! Mia może sobie od ciebie odejść, ale ty nadal jesteś ich ojcem i one cię potrzebują. Jestem tego pewna. Zostaw ten spalony omlet z kiełbasą czy co ty tam spartaczyłeś w kuchni i jedź do nich! Jeszcze nie jest za późno. Jak chcesz, to pojadę z tobą. Uwielbiam przygody i ze sto lat nie jeździłam na nartach—uśmiecha się przy ostatnim, zaznaczając, że to żart.
I wtedy, cała prawda do mnie dociera. Czuję się, jakbym budził się z długiego koszmaru i teraz przejrzał na oczy.—Masz rację. Masz stuprocentową rację. Co ja tu robię? Ta kobieta nie zniszczy mi i tych świąt. Jedźmy tam i to zaraz!
Chwytam za telefon i szukam najszybszego połączenia do John F. Kennedy International Airport. Google Maps informuje mnie, że nie ma dostępnej trasy z powodu przebudowy linii metra. Wkurzony, że zapłacę fortunę za taksówkę, sprawdzam godziny lotów do Aspen.
Wszystkie loty zostały wstrzymane z powodu śnieżycy - wyskakuje mi czerwony komunikat w telefonie.
—Nie! Co my teraz zrobimy?!—Z trzęsącą się ręką pokazuje Sandrze wyświetlacz smartphone’a.—Gdyby nie ten gbur, ten szef idiota i jeszcze idiotyczniejsza praca, poleciałbym wczoraj jak normalny człowiek! Rzuciłbym robotę, ale skąd mogłem wiedzieć, że następnego dnia wylecę za niewyprasowany kołnierzyk?!
Wściekły uderzam pięściami o ścianę raz po raz i kiedy w końcu opadam z sił, opieram o nią czoło, zrezygnowany, nie wiem, który już raz w tym tygodniu.
Kiedy zamierzam pogrążyć się w mrocznej otchłani rozpaczy, jak grom z jasnego nieba, oświeca mnie!
No oczywiście, że tak!—Ożywiam się na nowo i podnoszę głowę. Zdaję sobie przy tym sprawę, że uśmiecham się diabolicznie.
—Co się stało—Pyta Sandra, wyraźnie zmartwiona moim stanem psychicznym.
—Wiem, jak mogą mi wszystko zrekompensować—wyjaśniam.
—Jeśli nie masz na myśli zgrzewki napojów gazowanych, to będziesz musiał pogodzić się z rozczarowaniem—stwierdza.
Ignoruję ten komentarz i rzucam krótko.—Ukradnę im ciężarówkę.
Bezceremonialnie wychodzę z mieszkania, nie czekając na jej protesty i nie tracąc czasu na zamknięcie drzwi. Po drodze chwytam tylko za makietę.
***
Mam to szczęście, że jakiś miesiąc temu, byłem zmuszony do pracy po godzinach, by wyczyścić smar, który wylał się szefowi z auta. Dzięki temu teraz jestem w posiadaniu pęku kluczy pozwalających na dostanie się do garażu firmowego.
Szybkim krokiem wymijam pojazdy należące do współpracowników i kieruję się na sam koniec hangaru. Wiem, że znajdę tam, nieużywaną od tygodni, czerwoną ciężarówkę firmową z wymalowanym na niej logo Świąt w Butelce przedstawiającym sanie Mikołaja. Jestem świadom tego, że Sandra depcze mi po piętach.
—Nie wiem, czy to taki dobry pomysł!—Mówi to tak, że dociera do mnie jej prawdziwa opinia: „To najgorszy pomysł w dziejach!”
—Nie marudź, tylko właź!—Polecam jej gdy otwieram drzwi do szoferki i zasiadam za kierownicą.
Sandra, pomimo obiekcji wsuwa się na miejsce pasażera i z wyrzutem w oczach zapina pasy. Ja w tym czasie szperam w schowku na rękawiczki i wydobywam kluczyki.
—Uszy do góry—pocieszam, wprawiony w dobry nastrój przyjemnym mruczeniem odpalonego silnika.—Ten złom jest tylko wyciągany raz do roku do spotów reklamowych. Nikt nie połapie się, że go pożyczyliśmy.
Takim sposobem, jesteśmy już na trasie, a makieta wraz ze wszystkimi domkami elfów, bezpiecznie zapakowana w kontenerze. Kiedy prowadzę tą przerośniętą, rozświetloną maszynę, po autostradzie międzystanowej, nie czuję strachu. Moje serce rozgrzewa ożywcza i wszechogarniająca nadzieja, rodzaju której, już dawno zdążyłem zapomnieć.