
Następnego ranka, budzę się cały obolały. Nie czuję nóg, nie czuję twarzy, pulsuje mi głowa. Zalewają mnie wspomnienia całej tej bieganiny po mieście, prezenty… schody. Brrr, aż mnie przechodzą dreszcze.
Leniwie, przetaczam się na lewy bok i sięgam po budzik, pewien, że jest koło 5:30 rano. Zmuszam oczy do skupienia się na cienkich wskazówkach i jak szybko je mrużę, tak równie szybko je wybałuszam.
7:30?! To nie możliwe—ponownie zerkam na zegarek, ale nic się nie zmienia. Nie zaspany mózg mnie mami, ale naprawdę zaspałem o półtorej godziny!
Strącam kołdrę z siebie jak poparzony, i susem pokonuję przestrzeń między łóżkiem a szafą. Niestety prawa kostka, nie do końca wyplątała mi się z piernat, przez co potykam się i z impetem upadam na ziemię. Nie tracę czasu na użalanie się nad sobą, akceptując ból jako główne odczucie na najbliższy czas i pół idąc, pół podskakując, zakładam wczorajszy strój pracowniczy w drodze do kuchni.
Nie mam czasu na śniadanie. Chwytam za pudełko ciasteczek, które Sandra zostawiła na wyspie dzień wcześniej, nie jestem pewien czy specjalnie, czy z roztargnienia. Teraz, liczy się tylko to, że nie muszę przemierzać miasta na pusty żołądek.
Wybiegam z mieszkania na jednej nodze i po paru minutach siedzę znów w metrze. Powietrze ze mnie ulatuje, kiedy uświadamiam sobie, że teraz nie ma już rady—metra nie przyspieszę. Opieram czoło o szybę i przymykam oczy, czując potworne wykończenie. Poprzedni dzień był dobrą wymówką na udawanie przez chwilę, że jestem kimś innym, na przerobienie życia. Teraz, jednak świadomość tego co mnie czeka, uderza ze zdwojoną siłą, wbijając się jak setki noży w moją podświadomość. Jestem zły, głodny, zmęczony i nigdy nie czułem się aż tak samotny.
Gdy przesiadam się na Times Square, zamiast spokoju i ciszy, wita mnie zgiełk i tłumy przechodniów. No jasne, o tej porze już wszystkie Chińskie wycieczki zdążyły się zorganizować i teraz blokują przejście zwyczajnym pracownikom, takim jak ja. Wszyscy mają zadarte głowy, zafascynowani największymi bilbordami, jakie w życiu widzieli i to na mnie spada obowiązek wymijania ich.
Niektóre z maskotek i innych przebierańców, też już znajdują się we wszystkich zakamarkach szerokiej ulicy. Widzę jak długie kolejki, ustawiają się, by zrobić sobie zdjęcie z pierniczkiem czy tańczącą śnieżynką. Jest tu też z piętnastu Mikołajów. Przy ósmym z nich, kiedy przepycham się przez grupę gapiów, nie wytrzymuję. Na jego nieszczęście, ten konkretny, w swoim opasłym worze z prezentami, zamiast zabawek czy łakoci, trzyma zgrzewkę napojów Święta w Butelce, co tylko potęguje mój gniew.
Kiedy przebieraniec rozdaje grupie przedszkolaków sześciopak tego paskudztwa, wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanawiam na niego naskoczyć—Nie wie Pan, że to nie zdrowe?! Truje Pan dzieci, a nie ma nawet dwunastej! Sama chemia, konserwanty i cukier! Wiem, bo sam to nalewałem!—Ostatnią informację mogłem w sumie zachować dla siebie, by nie stracić autorytetu, ale to nie ja tu noszę wypchany brzuch i sztuczną brodę.
Mikołaj marszczy czoło, nie rozumiejąc, o co mi chodzi.
—Co, słuch już nie ten? Gaz rzucił ci się na mózg?!—Sam już nie wiem, co wykrzykuję, po prostu staram się, by uleciało ze mnie trochę pary.
—Chodź tu, jak jesteś taki cwany!—Odkrzykuje przebieraniec, co wcale nie jest podobne do kwestii, jaką mógłby wypowiedzieć prawdziwy Mikołaj.
Reszta, drogi czytelniku, trochę mi się rozmywa. Wiem, że nagle widzę już tylko pięści, szarpaninę i tłuczone szkło. W pewnym momencie nie wiem, w którym broda Mikołaja przenosi się na moją twarz, ale nie przejmuję się tym, zdeterminowany, by wygrać, choć co takiego, jeszcze nie zdecydowałem.
Bójka nie trwa zbyt długo, bo nagle czuję czyjś mocny uścisk na ramionach i silne szarpnięcia, które pozbawia mnie równowagi i zmusza do puszczenia przeciwnika. Następnie słyszę charakterystyczny klik i czuję coś chłodnego zaciskającego się na moich nadgarstkach - kajdanki.
***
Zostaję zwolniony z aresztu dwie godziny później. Całe szczęście, że kończy się tylko na pouczeniu, bo to oznacza, że nadal mogę zdążyć do pracy.
Kiedy jednak docieram do fabryki, cały brudny, wciąż z brodą Mikołaja na brodzie, mój szef nie jest ani trochę zadowolony na mój widok.
—Wylatujesz Steven, mam już po dziurki w nosie twojej niekompetencji - oznajmia.
—Ale, ale jak to?—Nie dowierzam.—Zawsze byłem sumiennym pracownikiem.
—Byłeś leniwym pracownikiem i dobrze o tym wiesz. Dzisiaj skończyła mi się już do ciebie cierpliwość: spóźniłeś się cztery godziny na swoją zmianę, ale to błahostka przy tym, że bez mojego pozwolenia, wczoraj zerwałeś się na cały dzień!
—To nieprawda—oponuję.
—Bob przejął moje obowiązki. Nie miał nic przeciwko!
—Kim jest Bob?!
Tu nie mam odpowiedzi, bo sam chciałbym wiedzieć. Stoję zmieszany, nie mogąc zebrać się na przyznanie prawdy, że to Sandra to wszystko wymyśliła i nawet nie upewniliśmy się, że Bob faktycznie wykona robotę. Nie ma powodu, byśmy oboje stracili pracę.
—Spójrz no na siebie—szef nie zamierza przestać.—Ty nawet nie umiesz sobie wyprasować kołnierzyka. Wyglądasz absolutnie nie profesjonalnie.
—Żona zabrała mi żelazko!—Bronię się w zaparte.—I jaki kołnierzyk?! To polo! Z pięć osób ją przede mną nosiło i gwarantuję, że ta oto tu bluzka nie miała wyprasowanego kołnierzyka kiedy mi ją dałeś! Ona nawet nie była prana! Śmierdziała tacos i zadłużeniem!
—Wynocha—warczy szef i wiem, że będzie to jego jedyna odpowiedź.
Zniechęcony i wciąż głodny, zabieram moją brodę Mikołaj i wychodzę z fabryki po raz ostatni.