Następny krok wymaga najwyraźniej powrotu do mojego mieszkania i przebrania mnie w coś bardziej wyjściowego. Sandra odmówiła wyjaśnień, gdzie się udajemy, ale twierdzi, że ten plan po prostu musi mi się spodobać. 

Jasne—myślę sobie—mówiła tak za pierwszym razem.

—A ty co na siebie włożysz, skoro idziemy do mnie? Jedyne co mogę ci pożyczyć to ubranie służbowe, ale masz już takie samo na sobie - dociekam kiedy po raz czwarty tego dnia, siedzę ściśnięty jak sardynka w śmierdzącym metrze.

Sandra w odpowiedzi potrząsa jedną z toreb z logo Macy’s.

—Wybrałam coś specjalnie na tę okazję. Od jakiegoś czasu szukałam pretekstu, by odświeżyć garderobę—zaczynam podejrzewać, że dzisiejsze wyjście odbyłoby się nawet gdyby Mia nie postanowiła wyjechać do Aspen. Kiedy jednak ją konfrontuję, Sandra wszystkiemu zaprzecza. 

Może inni ludzie mają w zwyczaju wychodzić spontanicznie na eleganckie wydarzenia w przypadkowe wtorki?—Rozważam, sam do końca w to nie wierząc.

Dwadzieścia minut później, wpadamy do mojego mieszkania i błyskawicznie zmieniamy stroje. Zanim mogę się zorientować, stoję w przedpokoju wystrojony jak Charles Dickens zmierzający do opery. Sandra wychodzi po chwili z łazienki i dołącza do mnie, by założyć płaszcz i wysokie kozaki. Ma na sobie długą koktajlową sukienkę, której prosty krój, migocze w świetle gdy dziewczyna się porusza, co wystarcza, by kreacja nabrała niezwykle wykwintnego stylu. Nie komentuję jej wyglądu, zbyt zajęty swoim własnym znoszonym kompletem, który kupiłem jeszcze w latach studenckich.

Kiedy zaczynam majstrować przy lekko za krótkim rękawie marynarki, Sandra wyjmuje coś z kolejnej torby i wiesza mi na szyi.

—Przestań, rękawy są w porządku. Najważniejsze są dodatki, a z nim wszyscy pomyślą, że nosisz najnowszy krzyk mody—wskazuje na mój mostek, na którym teraz spoczywa rozwiązany miodowy krawat. Muszę przyznać, że jest naprawdę ładny, ale zachodzę w głowę kiedy Sandra zdążyła go zgarnąć z półek Macy’s.

—Dziękuję—jestem lekko wzruszony tą troską.—Nie musiałaś—dodaję.

Ona tylko macha ręką lekceważąco. 

—Daj spokój, wiedziałam, gdzie idziemy i nie mogłam sobie pozwolić byś zrobił mi obciach—na ten komentarz robię minę do jej odbicia w lustrze w trakcie gdy wiążę węzeł windsorski. Prawie już wyszedłem z wprawy po latach noszenia wyłącznie wypranych T-shirtów i niebieskich jeansów. 

Usatysfakcjonowany efektem, wygładzam materiał krawatu i powtarzam—dziękuję—nie wiedząc, co jeszcze mógłbym dodać.

***


Tym razem podróż jest niemal tak samo długa jak poprzednio. Jedziemy linią C i przesiadamy do M, by następnie wyłonić się na powierzchnię przy Herald Square. 

Temperatura na dworze jest o kilka stopni chłodniejsza niż w dzień i zaczynam marznąć w moim za cienkim płaszczu. Mimo niepodważalnego stylu, który sobą reprezentuję, tęsknię za codzienną puchówką, którą zostałem zmuszony zostawić w mieszkaniu, bo nie pasowała do tej okazji.

Po paru kilometrach dochodzimy do imponujących, pozłacanych obrotowych drzwi należących do Empire State Building. Muszę przyznać, że choć mieszkam w tym mieście od lat, jeszcze nigdy nie znalazłem się na tyle blisko tego osławionego budynku. Stojąc u jego stóp, mam wrażenie, że jest dziesięć razy wyższy niż gdy podziwiałem go, z powiedzmy, Central Parku. Pomimo że stalowo-złote zdobienia zapierają dech w piersiach, nie jestem pewien, czemu Sandra wybrała akurat to miejsce na dzisiejsze wyjście. Ani czemu musiałem się aż tak wystroić—w końcu to tylko biurowiec.

Po przejściu przez ochronę lądujemy w środku pokaźnego holu, otoczonego z tuzinem choinek średniej wielkości, a nad windami naprzeciwko obrotowych drzwi, rzuca mi się w oczy ledowy znak „Merry Christmas”. Sandra omija windy (oczywiście, że tak) i kieruje nas w stronę schodów wciśniętych gdzieś w rogu. Nawet architekt nie przewidział, żeby miały się one komuś do czegoś zbytnio przydać, no może z wyjątkiem ewakuacji w razie pożaru. My zdajemy się rzucać wyzwanie konwencjom i wbrew wszelkiej logice rozpoczynamy długą wspinaczkę.

—Chciałabyś już mi powiedzieć, co tu robimy?—Zgaduję, gdy moje płuca grożą, że same zaraz wyskoczą z piersi i cofnął się do wind. 

—Cierpliwości, dowiesz się wszystkiego na górze—nie wychwytuję w jej słowach ani grama zmęczenia, co jeszcze bardziej mnie frustruje.

—Gdzie jest to na górze? Ile jeszcze pięter nam zostało?—sapię.

Sandra zachowuje enigmatyczną ciszę.

W miarę jak przesuwamy się mozolnie do celu, mijamy kolekcję obrazów poświęconych historii budynku i inne relikwia przeszłości. Na którymś etapie wspinaczki—proszę mi wybaczyć, sam już nie wiem, gdzie jestem—wydaje mi się, że widzę replikę King Konga w skali 1:1 przebranego za renifera, ale to już muszą być majaki spowodowana niedoborem tlenu. Mam wrażenie, że jesteśmy już ponad poziomem chmur.

Po zdaje się wiekach, nareszcie docieramy na 102-gie piętro. Na ostatnim odcinku, Sandra zatrzymuje się, by zmienić swoje kozaki, na wysokie szpilki, które magicznie wyczarowuje z torebki. Przewracam oczami.

Ostatecznie, wysiłki okazują się być warte nagrody, bo Sandra miała rację - ten plan rzeczywiście brzmi jak coś, co mogłoby mi się spodobać. Od razu po wyjściu z klatki schodowej, moje całe pole widzenia wypełnione zostaje rozległą panoramą Nowego Jorku. Jestem otoczony oknami, a zza nich tysiące budynków lśnią białym światłem, kontrastującym z mrokiem nieba, jak wiele świec zawieszonych na dziewiętnastowiecznej choince. Z tej wysokości wszystko wydaje się tak maleńkie jak na dziecięcej makiecie do zabawy kolejką. Ledwo, ale dostrzegam, Statuę Wolności, i zakorkowany Most Brookliński, a gdzieś za nim wiem, że jest mój dom. Pośród gęstej aglomeracji musi też się chować choinka przy Rockefeller Centre, o tej porze pięknie rozświetlona przez wielobarwne światełka. Dzisiejsza noc okazuje się być bezchmurną i dzięki temu niczym nieprzesłonięte najróżniejsze konstelacje wiszą ponad miastem, jakby czekały, by je podziwiać.

Kiedy już otrząsam się z hipnotycznego stanu, zwracam uwagę na pomieszczenie, w którym się znajdujemy. Oprócz paru wysokich stolików nie ma tu żadnych mebli, co tylko podkreśla misterną posadzkę pod naszymi stopami. Jest wykonana z mozaiki, układającej się w fantastyczne wzory, kształtem przypominające wieżowce Nowego Jorku. Punktem skupienia jest kapela, grająca w półmroku jazz na drugim końcu sali, przyodziana w garnitury podobne do mojego.

Sandra zajmuje jeden ze stolików i zostawia mnie samego, nie dając mi innego wyboru, niż wczucie się w atmosferę miejsca.

Muzyka, jest jak miód dla moich uszu, pomimo że utwory luźno emitują klasyczne gwiazdkowe kolędy. Nie można mieć wszystkiego.

Oprócz nas w pomieszczeniu zebrana jest kameralna grupa widzów. Niektórzy tańczą na środku, z taką wprawą, że wiem już, że nawet nie będę próbował własnych sił. Inni rozmawiają przy stolikach sącząc drinki, lub po prostu zasłuchują się w słodkich dźwiękach „Let it Snow”. Ja wybieram tę ostatnią opcję, aż do powrotu Sandry.

Dziewczyna, dzierży teraz w obu rękach napoje o dziwnych kolorach i stawia jeden przede mną.

—Dlaczego mój jest zielony?—Marszczę nos na widok niezdrowego neonowo-limonkowego odcienia drinka.

—Nazywa się ‘Grinch’—odpowiada ze złośliwym uśmieszkiem.

Następnie podnosi swój, złoty, z zawieszoną na brzegu jako dekorację cukrową laseczką w czerwono-białe paski i skanduje.—Za najlepszą złotą rączkę w mieście!

Słysząc to, krztuszę się ‘Grinchem’ tylko częściowo z powodu kwaśności napoju.

—To nie było nic takiego - zapewniam, speszony.—Mam dla ciebie lepszy pomysł na toast: za pierwszy rok bez świątecznych przygotowań!

—Oj, no weź. Święta nie są takie złe jak to stale przedstawiasz - ja w tym czasie jestem tylko wdzięczny, że nie ciągnie tematu złotej rączki.

—Może nie byłaś w naszym domu na tydzień przed nimi—sugeruję.—Żebyś widziała te wszystkie zadania, jakie Mia mi wyznacza. Ostatnio prosiłą bym poukładał jej listę zakupów. Nic prostszego, prawda?—Ona kiwa głową na zgodę.—Otóż nic bardziej mylnego. Zrozum, nie ma sposobu na pogrupowanie tych wszystkich produktów. Bo gdzie niby mam dać marchewkę, pomidory? Całe życie myślałem, że to warzywa i wtedy może nie byłoby problemu, ale teraz? Okazuje się, że mogą to być równie dobrze owoce! Ale, ok, stwierdziłem, że wpiszę je gdzieś pomiędzy sekcją „owoce,” i „warzywa.” Myślisz pewnie, że od tej pory było z górki, ale nie! To dopiero początek! Czym są w takim razie rodzynki? To zdaje się chyba były kiedyś winogrona, ale mają inną nazwę, więc pewnie identyfikują się teraz jako produkty „suche…”? Nie mam pojęcia. Potem są dwa rodzaje - hetmańskie i takie zwykłe. Wpisałem te pierwsze na górze, bo brzmią, jakby były wyższe rangą. Z orzechami nawet nie zaczynam, bo Mia nie chciała słuchać, że to rodzaj suchych owoców zamkniętych, a tego się przecież uczy dzieci w podstawówce! O rozróżnianiu na jednonasienne i dwunasienne tym bardziej nie wspominam…

Przerywam, wytrącony z rytmu przez Sandrę, która jest zgięta w pół i chichra się jak norka.

—Nie śmiej się!—Reaguję z oburzeniem.—Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze?

—Co?—Wydusza pomiędzy salwami śmiechu.

—Że pomimo mych ciężkich starań, nadal miałem awanturę na tle pieczarek. „Czemu nie wpisałeś ich do warzyw?! - pytała”. Ale przecież wszyscy wiemy, że grzyby należą do grzybów, a nie do żadnych warzyw!—Sandra, bez sympatii dla mojego oburzenia, nie przestaje się śmiać, więc kończę temat, bo widzę, że tu nie znajdę zrozumienia.

Po paru chwilach Sandra ociera łzy z oczu i odzywa się, już spokojniejszym głosem.—Mimo wszystko musiałeś lubić ten czas z nią spędzany? 

Wiem, że to pytanie retoryczne, ale i tak odpowiadam.—Nie wiem—ogarniam wzrokiem salę.—To w takie właśnie miejsca powinienem był zabierać Mię, a nie…—nie jestem w stanie dokończyć myśli, zbyt zniesmaczony sobą.—Może to moja wina—wzdycham.—Mam wrażenie, że spędziłem lata u boku kobiety, której tak naprawdę nie kochałem i siłą wepchnąłem do mojego życia. Teraz jestem z niczym, samotny, w pracy pozbawionej duszy, którą wybrałem wyłącznie ze względu na nią—głos mi się łamie.—Zmarnowałem tyle lat—wyznaję ponuro, wpatrując się w okno.

Zapada ciężka cisza—zdaję sobie sprawę, że Sandra nie wie, co mi na to wszystko odpowiedzieć, ale to nie szkodzi. Stoimy tak, zatraceni w melancholii i jazzie, pozwalając ponieść się saksofonom, klarnetom i trąbkom.

Za oknem, nareszcie zaczyna padać cichy śnieg.