
—Nie do końca tak to sobie wyobrażałem, kiedy mówiłaś, że masz na nas ciekawsze plany—narzekam, po części dlatego, że uginam się pod górą toreb z zakupami.
Zamiast prosto z lodowiska udać się w jakieś ciekawe miejsce, jak no nie wiem, księgarnia, targi śniadaniowe, czy choćby sklep z przyborami kuchennymi, gdzie faktycznie mógłbym znaleźć coś dla siebie (w ostatnim w szczególności), Sandra przyprowadziła mnie do domu towarowego Macy’s. Na trzy dni przed świętami, wykazała się niesłychanym optymizmem, nawet jak na jej standardy.
Sklep tonie nie tylko w czerwonych, złotych i zielonych lampkach i ozdobach—przede wszystkim jest w nim pełno zestresowanych kupujących, którzy przegapili wszelkie rozsądne okazje na zdobycie prezentów. Kolejki ciągną się piętrami, wiją w górę długich schodów w głównej części budynku i kończą poza terenem sklepu. Dziesiątki nowojorczyków przystępując z nogi na nogę, dygocze z zimna, ich oddechy zamieniają się w białą parę na mrozie. Dochodzę do wniosku, że wszelkie niedogodności muszą być na samym dole listy priorytetów tej udręczonej tłuszczy, która bardziej od odmrożenia kończyny, obawia się niezakupienia nowej pary rękawic kuchennych z nadrukiem bałwanków. To przynajmniej szanuję.
Rany, to jest strasznie ciężkie—jest tym co tak naprawdę chcę zakomunikować kiedy sunę przez kolejne alejki działu z zabawkami. Ostatecznie stawiam na dyplomatyczne—Nie mówiłaś czasem coś o tym, że spędzasz święta sama? Po co nam te wszystkie graty?—Mam nadzieję, że moje stękanie nie jest słyszalne, jak to mówię. Inaczej znacznie ucierpiałoby moje ego.
—Nie słyszałeś o poczcie? Może i spędzamy święta oddzielnie, ale to nie tak, że zostałam wydziedziczona z rodziny. Nadal wysyłamy sobie życzenia i małe upominki—wyjaśnia.
To wszystko jej zdaniem jest małe?!—Myślę kiedy dokłada mi na wierzchołek i tak już pokaźnej sterty zakupów, jakiś gadżet, niewidoczny dla mych oczu spod reszty toreb, które trzymam.
Tłumię jęk.
Sandra chyba go słyszy, bo pyta po raz piąty.—Czy to nie jest dla ciebie zbyt ciężkie?
—Ależ nie. Skąd ten pomysł? Absolutnie nie. Nie— wypalam, chyba zbyt szybko.
Ona jednak nie komentuje i zaczyna rozważać długi regał, ciągnący się po całej ścianie, wypchany po brzegi najrozmaitszymi pluszakami. Są tam tradycyjne misie poubierane w maleńkie wersje ubrań, kojarzonych z typowymi zawodami. Jest tam pielęgniarka, strażak, listonosz, pracownik fabryki Święta w Butelce. No dobrze, ten ostatni musiał być tak popularny, że w tym momencie nie mogę żadnego wypatrzeć. To jedyne słuszne wytłumaczenie, bo jego obecności w stałej ofercie katalogu Macy’s jestem pewien. Klasyk to klasyk—sam się broni.
Po krótkiej analizie Sandra dochodzi do wniosku, że żadna z tu obecnych opcji nie jest wystarczająca, dla jej trzyletniej kuzynki, Zoey, i kieruje się w stronę regału ustawionego pośrodku kręconych schodów. Ma on kształt olbrzymiej choinki, prawie dorównującej rozmiarem tej przy Rockefeller Centre, a w jej konarach pracownicy sklepu misternie poukładali piętra najróżniejszych zabawek w grudniowym klimacie. Są tu dziadki do orzechów w we wszystkich kolorach tęczy, lalki baletnice przypominające Clarę i Cukrową Wróżkę, wypchane poduszki w kształcie pierniczków i wiele więcej. Cała konstrukcja, aż oślepia przez światełka okręcone wokół niej oraz te przyozdabiające balustradę górnego piętra.
Kiedy podchodzimy w stronę regału, nagle słyszę głośny huk, a następnie serię trzasków. Brzmi to jak walący się mały górski szałas. W osłupieniu stwierdzam, że jeszcze przed chwilą piękna aranżacja świąteczna, obecnie leży w gruzach, jej zawartość połamana na maleńkie kawałeczki.
Wciąż oszołomiony rozglądam się po sklepie, szukając przyczyny tej przedziwnej katastrofy. Odkrycie prawdy nie zajmuje mi długo. Po lewej stronie stołu, na którym poustawiane były zabawki, stoi mały chłopiec, ściskający w piąstkach róg białego obrusu. Szybko łączę historię w całość—mały musiał pociągnąć za materiał, a reszta sama potoczyła się jak najbardziej niefortunne domino.
W czasie gdy ja skupiam się na chłopcu, pracownicy Macy’s, już otaczają pobojowisko, oceniając straty. Jeden mężczyzna, szczególnie poddenerwowany, zgaduję, że kierownik, krzyczy na młodszych kolegów, w jego tonie pobrzmiewa oskarżenie.
Odkładam moje pakunki, wdzięczny za pretekst, by się od nich uwolnić i podchodzę w stronę awantury. Kiedy jestem już w zasięgu słów mężczyzny, wyłapuję—…kretyni! Do jutra się z tym nie pozbieramy! Cały asortyment diabli wezmą! Wy myślicie, że figurki Rudolfa można upchnąć na Wielkanoc?!? Co ja z tym wszystkim mam zrobić, ha?! Nic. Powtarzam—nic! To wszystko zamieniło się w bezużyteczny szmelc i potrącę wam za to z premii!
Nie mogę tego dłużej słuchać i klepię w ramię kierownika, by zwrócić jego uwagę, bo jest do mnie odwrócony plecami. Ten zdziwiony okręca się na pięcie. Nadal w rytmie poprzedniej tyrady pyta—CZEGO?!—Przy tym warknięciu, pluje mi prosto w oko.
Wycieram rękawem ślinę i silę się na spokojny ton—W czym zdaje się być problem?
—Nie widzisz Pan?! Ci tumani tak poustawiali towar, że nie tylko się zrujnował, ale i stworzył poważne zagrożenie dla klientów! To co najmniej paragraf 45 podpunkt C z Przepisów o…
Podnoszę ręce, starając się powstrzymać ten napływ informacji.
—Łoł, łoł, łoł, spokojnie, ja nie jestem z policji. Nie zamierzam ich aresztować.
W międzyczasie zastanawiam się jaką ścieżką kariery podążał ten człowiek, zanim został zdegradowany do pozycji na dziale „Zabawa dla najmłodszych”. Coś czuję, że zabawki z serii Made in Vietnam nie należą do jego ulubionych.
Kierownik cichnie na moment, na nowo oceniając moją osobę. Wychwytuję kiedy zerka na haft mojej koszulki informujący, że jestem pracownikiem Święta w Butelce. Kręcę głową, choć wiem, że tamten już wyrobił sobie o mnie zdanie.
—Proszę się tym nie sugerować. To tylko hobby—wskazuję przy tym naszywkę.—Mam w rękawie nieco więcej talentów i jeśli w tym gigantycznym sklepie znajdzie się jakiś młotek, taśma i odrobina kleju, gwarantuję, że przywrócę wszystkie zabawki do stanu pierwotnego—przekonuję.
Słuchając tej przemowy, cały zespół patrzy na mnie z rozdziawionymi ustami, obawiając się reakcji przełożonego. Nie dziwię im się, gdyż mój rozmówca wygląda na co najmniej sceptycznego.
—A dlaczego miałby Pan do dla nas zrobić?—Rozważa.
To dobre pytanie. Ważę je w myślach, a następnie tylko wzruszam ramionami, nie mając dobrej odpowiedzi na podorędziu.
—Bo taki już ze mnie fajny gość—funduję mu przy tym mój rozbrajający uśmiech, pomimo którego zdaje mi się, że słyszę cichy chichot Sandry zza moich pleców. Czemu mi nie wierzy, nigdy nie zgadnę. Przecież to sama prawda.
***
Wbrew tej zgodnej wrogości wobec mnie, po paru minutach, jestem już na zapleczu z większym wyborem narzędzi, niż prosiłem i niż kiedykolwiek mógłbym potrzebować. Moje palce szybko odzyskują dawną wprawę i z lekkością szyją, sklejają i szlifują maleńkie elementy zabawek. Pracuję w ciszy w pełni skupiony na zadaniu, tylko częściowo świadomy Sandry opierającej się o framugę przy wejściu, obserwującej każdy mój ruch.
Staram się tłumić iskierkę tlącą się w mym sercu gdy nakładam co kolejne warstwy farb na sanie Mikołaja i jeszcze usilniej blokuję napływające mroczne wspomnienia.
Skup się, to tylko krótka robota - napominam się raz po raz.
Po jakiejś pół godzinie zgodnie z obietnicą wszystko jest gotowe. Na blacie przede mną piętrzą się kolorowe zabawki i nikt nie przypuściłby, że nie zawsze wyglądały tak idealnie jak teraz.
Demonstruję efekt pracy kierownikowi, który po raz pierwszy odkąd go poznałem nie wie, co powiedzieć i w zamian ściska moją dłoń w cichej podzięce. Mężczyzna stoi jak wryty z wybałuszonymi oczami, w głębokim szoku. Postanawiam zostawić go z myślami, bo przecież nie pracuję tu i to nie na mnie spoczywa obowiązek cucenia go. Choć, jakby tak pomyśleć, to nie jestem pewien czy w odmiennej sytuacji i mojego szefa bym cucił.
Już mam wychodzić z pokoju, kiedy w drzwiach pojawia się jeden z pracowników, na którego wcześniej krzyczał kierownik. Chłopak jest cały zarumieniony. Lekko bełkocze kiedy wręcza mi kopertę i wypala na jednym tchu—W imieniu całego personelu z działu „Zabawa dla najmłodszych” chciałbym podarować to Panu jako przejaw naszej najgłębszej, dozgonnej wdzięczności.
Tego się zdecydowanie nie spodziewałem. Chłopak jest wyraźnie przejęty, więc biorę kopertę, bardziej nie chcąc go urazić, niż z powodu poczucia, że mi się ona należy.
—Nie wiem, czy „dozgonna” wdzięczność jest tutaj potrzebna, ale dziękuję mimo to—staram się uśmiechnąć ciepło, co rzadko mi ostatnio wychodzi.
Chłopak kiwa tylko głową i speszony w trymiga znika za najbliższym regałem.
Kiedy tracę go z oczu, otwieram kopertę i sprawdzam zawartość. Okazuje się, że to kupon na 200 $ na zakupy w Macy’s. Szybko lustruję pomieszczenie, szukając chłopaka, by mu go zwrócić - to zdecydowanie za wiele pieniędzy. Niestety po pracowniku już dawno nie ma śladu i nie pozostaje mi nic innego jak wręczyć kupon Susan, by mogła opłacić swoją górę prezentów. To zdaje się, będzie jedyny prezent, jaki ja wręczę w tym roku.
Zanim ustawiamy się jednak w kolejce do kas, wiem, że muszę jeszcze coś załatwić. Chłopiec winny całemu zajściu, nadal stoi przy stole z zabawkami, ściskając obrus tak mocno, jakby to była kotwica ratunkowa, tak czerwone ma ręce z wysiłku. W tym czasie, z góry krzyczą na niego oboje rodziców, obojętnych na płacz syna.
Przedstawiam się rodzinie i mówię, że widziałem całe zajście.
—Proszę nie być dla niego zbyt surowym. Wszystkie szkody zostały już naprawione i to naprawdę nie był żaden kłopot. Nie winiłbym dziecka za zbyt wielki entuzjazm w dziale zabawek. W końcu są święta, a ta choinka była naprawdę czadowa—ostatnie zdanie kieruję bardziej do chłopca niż do rodziców w nadziei, że przestanie płakać. Działa. Zwracam się teraz do niego—A ty nie figluj już więcej i słuchaj się rodziców. Myślisz, że nie mam co robić całymi dniami tylko naprawiać ci zabawki?—Mówię żartobliwie i mały to wychwytuje, bo jego płacz przechodzi w śmiech.
Załatwiwszy to, co miałam do załatwienia, kieruję się po zakupy, które czekają na mnie tam, gdzie je wcześniej odłożyłem. Nie czekam na odpowiedź rodziców, ale też nie słyszę ich podniesionych głosów, aż do samego wyjścia. Wnioskuję, że moje słowa do nich dotarły, a przynajmniej taką mam nadzieję.