Z nerwowych snów wyrywa mnie ciche tykanie budzika. Jestem zlany potem, a ciśnienie mam tak podwyższone jakbym przebiegł maraton. Mimo to, w sypialni panuje półmrok i spokój. Nic nie wskazuje na to, bym miał powody do nerwów. Zerkam na zegarek i na widok pozycji wskazówek z gardła wyrywa mi się jękjest 5:00 rano, czyli obudziłem się na godzinę przed ustawionym alarmem.

     Super, teraz już nie zasnę, za to do wieczora będę wykończony przez wytwory własnej wyobraźni—myślę.

     Zirytowany zsuwam się z łóżka i szuram w kapciach do kuchni, gdzie doznaję drugiej fali złości. No tak, brak przyrządów kuchennych. Przeglądam szafki i szuflady, by odkryć, że i cała zastawa zniknęła w brzuchu fuksjowego monstra mojej żony. Z trwogą otwieram lodówkę, oczekując w jej wnętrzu jedynie światła. Los jednak mi sprzyja, ponieważ w lodówce zastaję dwie kostki tofu, awokado i sok ze świeżych pomarańczy. Za to cały bacon i konserwowy Mia z całą pewnością spałaszowała, zanim zdążyłem wczoraj wrócić do mieszkania. Cóż, jej strata, bo zostawiła to co najlepsze.

     Jest to chyba pierwszy raz kiedy niechęć mojej żony do zdrowej żywności wywołuje we mnie radość. W innych sytuacjach czułem cień zazdrości, że codziennie może się objadać fast foodami i wyglądać jak modelka, w czasie gdy ja, dbając o dietę, wyglądam jak ofiara gorącej przeceny pączków. Co prawda nigdy zbytnio nie wierzyłem w aktywność fizyczną (poza ekranem telewizora), ale wciąż! 

  Przyrządziwszy szybką kanapkę z ostatnich kromek pełnoziarnistego chleba i znalezionych produktów, zasiadam sam przy stole, nie fatygując się nawet, by włączyć światło. Jarzeniówki wielkiego billboardu z pobliskiej ulicy, dostarczają mojemu salonowi, lekką, czerwonawą poświatę, która wystarcza mi o tej porze dnia. Nie wiem, czy to złośliwość ze strony firmy, czy zwyczajna karma, ale co roku, w tym miejscu, wieszany jest nowy plakat reklamujący Święta w Butelce. Wszechświat chyba lubi mnie dręczyć.

Zrezygnowany, ubieram się po ciemku w robocze ubranie, którego mam pięć identycznych zestawów, więc trudno byłoby mi się pomylić. Jedynym innym elementem odzienia w mojej szafie jest garnitur wyjściowy i długi wełniany płaszcz, który znacznie różni się w dotyku od tandetnych strojów, które manager wręczył mi na początku naszej współpracy. Od tamtej pory nie przyszło mu do głowy, że mógłbym potrzebować wymiany.

    Jak co dzień, tylko trochę wcześniej, opuszczam mieszkanie i zaczynam się kierować do metra jadącego w stronę Times Square. Linia najbliżej mojej kamienicy na Brooklynie należy do jednej z wyjątkowo obskurnych. Nie zdarza się dzień, bym nie napotkał szczura czy dwóch  przebiegających tuż obok moich kostek, spłoszonych hałasem masy ludzi; albo mężczyzny, który nigdy nie słyszał o publicznych toaletach i postanawiającego wykorzystać do podobnych celów, szyny toru linii 1. 

Zawsze fascynował mnie ten szczególny rodzaj transportu. Wszyscy podążamy w to samo miejsce, jednak nikt na siebie nie spojrzy czy zamieni słowa. Postanawiamy pogrążyć się w ciszy i nawet nie przejdzie nam przez myśl, by zagadać osobę siedzącą obok. Chyba że jest to 22 grudnia, wtedy znajdzie się chwila na życzenie czy dwa, miłe słowo dla matki z dzieckiem, czy grupki żebrzących muzyków, którzy spotkają się z przyklaskiem, choć byliby pewnie zignorowani o innej porze roku.

    Gdy wreszcie dojeżdżam do Times Square, nadchodzi pora na dojście ostatnich paru kilometrów pieszo do działu pakowania. 

    Cieszy mnie ten poranny spokój, na długo przed pojawieniem się pierwszych turystów w sercu miasta. Budynki są zawieszone w błogim śnie, a reklamy zdają się lśnić tylko dla mnie. W tym momencie nie mam nic przeciwko ozdobom świątecznym, rozwieszonym na sygnalizacjach świetlnych, ani choince udekorowanej tu czy tam, kiedy podążam najbardziej przereklamowaną ulicą świata w najbardziej przecenianym okresie w roku. Przez te parę chwil pozwalam sobie wierzyć w piękno, zanim na nowo zderzę się z szarą rzeczywistością.

    Przy moim stanowisku, o dziwo, zastaję Sandrę nalewającą napoje w najlepsze. Podchodzę do niej i pytam lekko rozbawiony - Liczysz na świąteczną premię w tym roku?

     Ona podskakuje zaskoczona i wylewa trochę napoju na podłogę. Odwraca się w moją stronę i lustruje mnie wzrokiem. 

     —Mogłabym cię spytać o to samo. Jesteś chyba ostatnią osobą, którą spodziewałabym się spotkać o tej godzinie w miejscu pracy. Nikt nie nienawidzi tej roboty bardziej od ciebie.

     —Fakt. Nie mogłem spać—stawiam na szczerość, bo jestem zbyt zmęczony, by wymyślać błyskotliwe riposty.

Teraz zdziwienie Sandry przekształca się w coś na wzór troski.

    —Czy coś się stało?—Pyta, jak to ma w zwyczaju, bezpośrednio.

—A wiesz, kolacja nie poszła, tak jak się tego spodziewałem…—zaczynam, ale kiedy widzę przerażenie rosnące w jej oczach, natychmiast się reflektuję.—To nie to, co myślisz! Nie było noży, znaczy teściowej, ugh, mam na myśli, że nie pociąłem mojej teściowej… Czekaj, jakie było pytanie?

—„Dlaczego nie mogłeś spać…?”—Wyjąkuje w odpowiedzi Sandra, jej ręka drży, grożąc kolejnym rozlaniem napoju.

—A.—Wyszło trochę niezręcznie.—Moja żona zabrała moje dzieci do Aspen na święta. Mam wrażenie, że towarzyszy im Julio Iglesias.

—Biedaku, to rzeczywiście musi być ciężkie—Sandra kładzie mi rękę na ramieniu. Pozwalam się jej chwilę pocieszać. Wtedy przychodzi jej do głowy nowa myśl.—Wiesz co? Najlepsza na takie smutki jest zmiana perspektywy. Zabieram cię na dzień wolny od pracy i wyruszamy na przygodę.

—Przygodę?—pytam niepewnie.—A niby jak chcesz to zrobić? Nie wypuszczą nas od tak ze zmiany.

 —Bob, może się wszystkim zająć. Wisi mi przysługę—kiedy już mam pytać kim jest Bob, ona sięga po telefon i łączy się na FaceTime z łysym mężczyzną w średnim wieku. Powtarza mu nasz plan, a kiedy on zaczyna protestować, Sandra udaje, że go nie słyszy.—Jesteś najlepszy! Kochamy cię Bob!—I bezceremonialnie kończy połączenie.

Wtedy ja nie wytrzymuję i muszę spytać—Kim u licha ciężkiego jest Bob?

    —Nie znasz go? Przecież od pięciu miesięcy pakuje przy stanowisku po prawej. Nigdy z nim nie rozmawiałeś?—Pyta, w jej głosie czai się niedowierzanie.

     Teraz ja nie mogę w to uwierzyć

   —Dziwne, ale nie zdarzyło się—oboje wzruszamy ramionami i nie tracąc więcej czasu na roztrząsanie mojej socjopatii, wychodzimy na pierwszy urlop w dzień roboczy od lat.

***

Stoimy pod horrendalnie wielką i nieprzyzwoicie jasno oświetloną choinką przy Rockefeller Centre. Kto by zgadł (na pewno nie ja!), lodowisko pęka w szwach. Zerkam na Sandrę, by upewnić się, czy sobie ze mnie kpi.

     —Nie zaciągniesz mnie tam - oznajmiam wskazując na to mordowisko pełne dzieciarni przedszkolnej, jakbym pokazywał prawdziwą średniowieczną salę tortur.

   —Nie martw się, mam dla nas ciekawsze plany. Przyszliśmy, ponieważ to tutaj sprzedają najlepsze prażone kasztany w całym Nowym Jorku. Poza tym to chyba będzie jedyna choinka, jaką zobaczysz w te święta. Mylę się?—Pyta w momencie gdy w zasięgu naszego wzroku pojawia się maleńki straganik. Wygląda, jakby był prowadzony przez bezdomnego. Zdziwiłbym się, czemu nie zamknął go jeszcze sanepid, ale chyba zaletą czterech kółek pod stoiskiem, jest to, że można pryskać z salmonellą szybciej niż Houdini z pułapki.

    —Ja nie wierzę w choinki. Trochę makabryczny pomysł: ścinanie żywego organizmu, a następnie dekorowanie jego zwłok w mieszkaniu. Preferuję całoroczne kwiaty doniczkowe—marszczę nos gdy do mych porów wdziera się zapach spalenizny.—Jesteś pewna, że chcesz to jeść?

   —To tradycyjne miejscowe danie—odpiera i zamawia największą porcję. Z wielkim, nieudawanym uśmiechem płaci ekspedientowi, który chyba z kominka wykopał te kasztany, tak czarne ma palce.

Kiedy oddalamy się od stoiska, analizuję pakunek i stwierdzam—„Danie” to chyba za dużo powiedziane.

Sandra ignoruje mój komentarz.

    —No dobrze, dbasz o drzewa. Czemu nie kupisz sztucznej?

W jednej chwili mam wrażenie, że krztuszę się kasztanem, którego nawet do ust nie brałem.

   —Żartujesz? Nie słyszałaś o wyspach plastiku? Chcesz, żeby wszystkie rafy koralowe wyginęły na rzecz tak niedorzecznej tradycji? Nie wydaje mi się.

Sandra parska śmiechem i pochrupuje kasztany. Wydaje się nie mieć nic przeciwko czarnemu osadowi na jej palcach.

    —Ty i ta twoja praktyczność. Nie ma w tobie za grosz fantazji - stwierdza.

   —Za to ty zdajesz się w niej najlepiej odnajdywać— rewanżuję się, choć bez ironii.—Tu kręcili ten twój film, co nie? Józek sam na chacie?

    Kevin sam w domu!—Poprawia mnie z udawanym oburzeniem.

    —Naprawdę takie banialuki cię ciekawią? I pomyśleć, że po dzisiejszym dniu będzie ci tego wszystkiego—kiwam głową w stronę dzieciaka, który właśnie przewrócił się o siostrę i oboje leżą plackiem na lodzie płacząc wniebogłosy.—Za dwa dni spędzisz cały wieczór, oglądając tanią produkcję na ten temat.

Przez rozbawionej minę Sandra przemyka się cień i wtedy przychodzi mi coś do głowy, czego żałuję, że nie miałem w głowie, zanim wypowiedziałem ostatnie zdanie. 

Rozglądam się po placu ponownie i staram się oswoić z tą myślą, postawić się na miejscu Sandry. Jasne, nadal dostrzegam tego zasmarkanego bachora w pieluszce i jego niezdarną młodszą siostrzyczkę, ale widzę też troskę ich mamy. Jak podnosi każde ze swych pociech i przytula mocno do serca, zanim ucałuje je w zmarznięte czółka. Tak mały gest, a nagle na obu ich twarzyczkach dostrzegam spokój—pewność, że wszystko będzie dobrze, jeśli wszyscy są razem.

Odrywam wzrok od lodowiska i znów kieruję uwagę na Sandrę, choć możliwe, że po raz pierwszy w życiu tak naprawdę ją dostrzegam.

    —Dlaczego byłaś dzisiaj w fabryce o piątej rano?—Pytam, bo nagle naprawdę ciekawi mnie odpowiedź.

   —Znasz mnie: tyle, co rozlałam towaru w tym miesiącu, samo się nie zwróci. Chciałam trochę nadrobić—sili się na lekki ton, ale wyczuwam, że to nie jest cała prawda. Na szczęście nie muszę ciągnąć jej za język, bo po chwili dodaje, już mniej radośnie.—Może też nie mogłam znieść pustego mieszkania i ciszy. Chciałam mieć coś, by zająć ręce—mówiąc te słowa nie patrzy na mnie tylko na, tą samą co ja wcześniej, kobietę z dziećmi.

    Stoimy tak w ciszy, oboje chrupiemy kasztany (w niezręcznych sytuacjach jem, ok?) i wspólnie patrzymy na nowojorczyków starających się umilić zimowy dzień wspólnym wyjściem na łyżwy. Zaczynam ich powoli rozumieć. Bo, gdzie lepiej zapomnieć o troskach, jak nie w cieniu tej przerośniętej choinki, która sprawia, że ich życie jest prawie jak z filmu?

    —Wiesz, jeśli jednak zmienisz zdanie co do Stefana samego w bloku, to u mnie zawsze jest wolny fotel w święta—wreszcie się odzywam.

Sandra zerka na mnie nieprzeniknionym wzrokiem.

    —Nie zapomnę—odpowiada.

Coś mi mówi, że naprawdę tak będzie.