
Kiedy tylko przekraczam próg mieszkania, staje się jasne, że nici z kolacji. A to wielka szkoda, ponieważ w brzuchu burczało mi już w połowie drogi do stacji metra. W zasięgu wzroku nie widzę nawet cienia ciepłego mięska w sosie, a po podłodze walają się ubrania - całe morze cekinów, spódniczek i butów. Czy to baletki wiszą na ramieniu fotela? Nigdy nie widziałem, by Mia chodziła na zajęcia z tańca, a jestem prawie pewny, że i ja nigdy na tyle nie lunatykowałem, by wystawiać Jezioro Łabędzie w naszym salonie.
Świssssssst. Centymetr przed moją twarzą przelatuje ciężki obiekt. W tym momencie staje się jasne, że jedyne co tej nocy ma szansę na bycie utłuczone, to moja głowa. A takie ziemniaczki z masełkiem to dopiero coś—na samą myśl aż ślinka cieknie!
Zaskoczony zauważam, że przedmiotem, o ironio, w istocie jest tłuczek do mięsa. Spudłowawszy, uderza w ścianę po mojej prawej i spektakularnie rozbija szybę oprawionego obrazka mojej córki. Brawo dla pani domu za wyczucie.
Mia, jak harpia żywiąca się moim cierpieniem, znana jako moja żona, wyłania się zza rogu kuchni i (czy to nóż trzyma w ręce?!) pewnymi, długimi krokami zmierza prosto w moją stronę.
—Kochanie, czy wzięłaś już dzisiaj swoje witaminki?—Zaczynam spokojnie od wykluczenia wszystkich możliwości, zanim dojdę do pochopnych wniosków odnośnie stanu naszego małżeństwa. Jak to mówią na kursie pierwszej pomocy, zawsze zacznij od analizy SAMPLE (Signs and symptoms, Allergies, Medications, Past Medical History, and Events leading up to the present injury)*, zanim postawisz diagnozę.
—JA CI DAM WITAMINKI!—Mia podnosi nóż i kiedy już żegnam się z życiem, ona wrzuca „narzędzie zbrodni” bezceremonialnie do fuksjowej walizki znajdującej się w kącie pokoju. A tak, jak mogłem jej nie zauważyć? Ten kolor przecież wdziera się w źrenice. No i jest na tyle ogromna, by spokojnie ujść za trumnę. Tylko odcień byłby trudny do wytłumaczenia wdowie.
—DWANAŚCIE LAT SIĘ Z TOBĄ MĘCZĘ! ALE Z NAMI JUŻ KONIEC! WYJEŻDŻAM!—Wyczuwam w jej tonie delikatny żal i wrogość, co jest, nie ukrywam, raniące.
Teraz w walizce ląduje też toster.
—Spokojnie, spokojnie—podnoszę ręce na znak kapitulacji.—Wyjeżdżasz, ale dokąd? I o co ci właściwie chodzi? Zrobiłem coś nie tak? Znaczy bardziej niż zwykle?—Staram się wyprzedzić jej odpowiedzi, by przyspieszyć bieg wydarzeń. Za dwadzieścia minut zaczyna się mecz i wciąż mam nadzieję zdążyć na ceremonię otwarcia.
—Ty nic nie robisz! To jest właśnie problem!—Zeszła trochę z tonu, ale w tym samym momencie sięga po czarne worki na śmieci i zaczyna je wściekle zapychać ubraniami z podłogi. Ma ciekawy sposób pakowania, jakby się nad tym zastanowić. Najważniejsze, by w podróży nie pogniótł się toster.
—„Nic nie robię”?—Pytam z niedowierzaniem.—Właśnie wracam z morderczego dnia pracy w firmie, żyły tam sobie wypruwam, a ty nazywasz to niczym?
—Dla mnie nic nigdy nie robisz! Rozumiesz człowieku?! Kiedy ostatnio zrobiliśmy coś razem?! Ha?!—Stoi z tym opiekaczem do ryby z taką miną, że zapominam własnego imienia. Jednak po chwili namysłu, stwierdzam, że nie mogę się zgodzić z tym oskarżeniem.
—A święto pracy, pamiętasz? Poszliśmy na koncert ludowej muzyki i tańca dzięki biletom, które, napomknę nieśmiało, podarowałem Ci na Twoje urodziny—podkreślam ostatnie słowa, by wiedziała, że tak naprawdę poszedłem tam ze względu na nią i powinna być wdzięczna, bo nie trawię tego typu wydarzeń.
—To miał być prezent?! Przecież to nawet jak na wtorkowe wyjście jest beznadziejny sposób spędzania wolnego czasu! - Zamaszystym ruchem ciska opiekacz do walizki, który z hukiem rozbija się o już znajdujący się tam toster i nóż. Wydaje się, że coś w nim pękło tak jak w moim sercu.
—Przecież ty kochasz muzykę!—Teraz to mnie ogarnia oburzenie.—Ciągle powtarzasz, że nigdy nie byłaś na koncercie! Postanowiłem spełnić to marzenie!
—To nie była muzyka, tylko piekielne wrzaski małorolnej hołoty!
—Oj, teraz to przesadziłaś! To byli szanowani właściciele ziemscy ze stanu Iowa, trudniący się szlachetnym fachem hodowli ziemniaka! Skoro o tym już mowa, gdzie moja kolacja?!
—Wcale nie jest o tym mowa, a kolacji nie będzie!—Zapada chwila ciszy po tym trudnym wyznaniu. Przynajmniej z mojej strony tak to wygląda.
—Poza tym—zaczyna znów Mia, pozbierawszy się już emocjonalnie—ty zawsze tylko marudzisz, nic ci się nie podoba, ale nigdy nie próbujesz nic zmienić!
—Ja… to wcale nie prawda! Ja ciągle coś zmieniam!—Unoszę ręce, by gestami zarysować wystrój wnętrz, który nieustannie przearanżowujemy.
—Nowy stolik kawowy się nie liczy i dobrze o tym wiesz! Przyznaj to, jesteś nudny jak skarpetki mojej babci!—W tym momencie do pokoju wchodzi trzecia osoba, o której obecności, do tego momentu nie miałem pojęcia.
—A ty kim jesteś?!—Staram się skupić na mężczyźnie przede mną, ale rozprasza mnie żona, która usiłuje poprawić fryzurę. Najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że jej wysiłki są daremne, ponieważ najlepsza stylizacja zbladłaby w zestawieniu z twarzą chwilowo poczerwieniałą jak burak od całych tych wrzasków.
—Cześć, jestem Rodrigo—te słowa skupiają moją uwagę z powrotem na wymawiającym je intruzie.
Mężczyzna, musi być z piętnaście lat młodszy ode mnie i w znacznie lepszej formie fizycznej. Ma kruczoczarne włosy i prawie tak samo ciemne oczy. Nie mogę się zdecydować czy jego skóra ma naturalnie karmelowy kolor, czy jest to rezultat wizyty w solarium. Tak czy inaczej, efekt jest zdecydowanie lepszy od mojej własnej wampirzej bladości i blond włosów w odcieniu, który nawet w przedszkolu nadawał mi wyglądu siwiejącego staruszka. Jeśli to by nie wystarczyło, bym od razu nabrał wrogości do tego typka, to dostrzegam ewidentną plamę po sosiku na jego krawacie. Bezczelność! Ten obiad miał być mój! Oczywiście nie pomaga fakt, że kanalia podsłuchiwała prywatną awanturę.
—Stevenie, to jest Rodrigo, sławny tancerz latino, wielokrotnie wyróżniany nagrodą Tony za jego pracę na Broadway’u. Kiedy ty całymi dniami wałęsasz się po ulicach miasta, ten tu mężczyzna dostarcza mi rozrywki. A teraz przepraszam, zabieramy dzieci do Aspen na święta. - Przemowę wypowiada na jednym tchu i tak spokojnie, jakby trenowała przed lustrem.
—Do Aspen? A co tam niby takiego ciekawego?
—Mamusia—rzuca krótko, jakby to wszystko wyjaśniało.
—Czułem, że sama królowa lodu nawiedza nas co święta. To naprawdę wiele wyjaśnia—zaczynam żałować, że byłem zawsze taki serdeczny wobec Janis.—W takim razie krzyżyk na drogę!—Dodaję.—Miłego zamarzania na śmierć w jej niedźwiedziej gawrze!
—A żebyś wiedział, że będziemy się dobrze bawić! - Ewidentnie z nas obojga emanuje radość. Tylko to zgrzytanie zębami trochę nie pasuje.—Dzieci!—woła Mia.—Bierzcie pluszaki i wychodzimy! Ile można na was czekać?!
Od tej chwili jest tylko krzątanina i wynoszenie tobołków za tobołkami. Worka ubrań za walizką z tosterem. Ja w tym czasie (głodny) sadowię się na mojej (nowej) sofie, przed (ukochanym i zawsze wiernym) telewizorem plazmowym, z gorącą nadzieją zdążenia na mecz. Jeśli Mia odcięła mi i telefon stacjonarny to i na pizzę nie ma co liczyć—rozważam ponuro.
Przed wyjściem, dzieci ściskają mnie na do widzenia, pociągając swoimi małymi noskami. Pociesza mnie fakt, że chociaż te dwie małe osóbki będą za mną tęskniły w tym samym stopniu, co ja za nimi. Po jakimś czasie prychania Mii stają się wystarczająco nieznośne, więc odrywamy się od siebie niechętnie. Patrzę, jak z misiami w rączkach i łzami na policzkach drepczą za mamą do samochodu.
Kiedy Rodrigo ma już zamknąć drzwi za pochodem, ja, nie oglądając się za siebie, podnoszę parę butów z fotela i ciskam je na ślepo w stronę łajdaka.
—Zapomniałeś baletek—przypominam mu nie odrywając wzroku od Lionela Messiego odbierającego czyste podanie.
—To lakierki!—Obrusza się Rodrigo.
Parskam kpiąco.
—Ta, jasne.
Robert Lewandowski strzela gola.
———————————————
*Objawy i symptomy, Alergie, Lekarstwa, Historia przebytych chorób i Wydarzenia prowadzące do obecnego schorzenia.