—Uważaj! Patrz. Wszystko rozlewasz na podłogę!—z oburzeniem potrząsam nowiutką parą spodni, teraz lepką od napoju gazowanego.

—Przepraszam—reflektuje się Sandra, w jej głosie słychać szczerą skruchę. Od razu chwyta po najbliższy ręcznik papierowy i usiłuje zetrzeć ze mnie plamy. Powstrzymuję ją machnięciem ręki i sam staram się uratować sytuację.—Po prostu tak się cieszę, że zaraz kończymy, że już sama nie wiem, co robię. Potwornie trzęsą mi się ręce. 

—Cóż, dla nas to nie będzie koniec, jeśli przez ciebie będziemy musieli sprzątać całą zawartość skrzynki z podłogi.

Sandra czerwienieje na tę uwagę, ale widać, że jej ruchy odzyskują dawną stabilność. Teraz napełnia szklane buteleczki napojem gazowanym pewniej niż niejeden automat z fast fooda. 

W duchu jednak częściowo jestem wdzięczny za jej roztargnienie, które odciąga moje myśli od tysięcy niewykonanych zadań na ten tydzień. Poza tym ta krótka wymiana zdań była pierwszą od dwóch godzin. Do tej pory pogrążaliśmy się w cichej, niczym niezakłóconej, pracy.

Nalewanie, korkowanie, pakowanie. I tak w kółko. Od rana do nocy, od Nowego Roku do Wigilii, przez cały rok. 

Nowiusieńkie szklane buteleczki roją się u moich stóp i myślę sobie—dobry Boże, jeśli możliwym jest utopienie się w morzu napojów gazowanych, z pewnością będę pierwszym, który zostanie tak groteskowo zgładzony. I ten potworny, wszechogarniający, bełkot świątecznych melodii dobiegający z firmowych głośników. Ich trąbienie, bzdęgolenie i dzwonienie nieustannie przedziera się przez moje bębenki słuchowe. Mógłbym przysiąc, że elfy z całą fabryką zabawek wprowadziły się pod moją czaszkę, i niestrudzone postukują maleńkimi młoteczkami, rozpoczynając tym samym nowy biznes. Ich zysk? Doprowadzenie mnie do szaleństwa.

Rany, strasznie dużo tego na tobie wyładowałem, wybacz. Nie planowałem tego.

I nawet jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy. Słyszałem, że ostatnimi czasy mam do tego tendencję—podchodzę do nieznajomych i zaczynam o wszystkim opowiadać jak jakiś… ugh… znowu to robię. 

Mam pomysł: zacznijmy od nowa.

Cześć! Jestem Steven i tak—zawsze jestem zrzędliwy. Pogódź się z tym. I nie - nie jestem nikim na tyle ważnym, by chociaż próbować walczyć z Hollywoodzkim stereotypem osadzania świątecznych historii w Nowym Jorku. Wcale nie ma to nic wspólnego, z tym że mieszkałem w tym mieście od urodzenia i w sumie nie mam na tyle wyobraźni czy ochoty, by pisać o miejscu, którego na oczy nie widziałem. Słowo.

Tak czy owak—serdecznie witam na Manhattanie, drogi czytelniku!

No dobrze, obiecałem historię o Nowym Jorku i świętach, ale nikt nie mówił, że ma być wesoło. A więc zapnij pasy, bo moja opowieść, w przeciwieństwie do tej, którą właśnie oglądasz przy wigilijnym stole, na wpół śnięty nad kawałem sernika, jest prawdziwa.

Za górami, za lasami, mały Jaś i jego siostrzyczka Marysia (zawsze znajdzie się gdzieś taka parka, prawda? Nie, żebym znał jakąś osobiście. Tylko tak słyszałem) są właśnie utulani przez rodziców do snu. Jest mroźny wieczór, a ja tymczasem nie mogę czuć się tak przytulnie i kochany jak oni. Jak co grudzień, zmagam się z najgorętszym okresem dla punktu spedycyjnego firmy Święta w Butelce i w fabryka roi się od paczek czekających, by je dostarczono do supermarketów.

Moim zdaniem napoje tu produkowane smakują jak woda kolońska szatana wymieszana z gazami ulatniającymi się z jego kanalizacji, po tym, jak ich właściciel przedawkował kapustę wigilijną, jeśli wiesz, co mam na myśli. One nawet wyglądają nienaturalnie. Cała ta czerń. Jakbym zaglądał w duszę mojej teściowej. 

Tak czy inaczej, pracowałem w tym piekle przez prawie dwa lata i z radością mogę powiedzieć, że nienawidzę każdej spędzonej tu minuty. Jedynym powodem, dla którego wciąż tu jestem i jeszcze nie wybiegłem na ulice jak miejscowy wariat w poszukiwaniu wolności, jest to, że żadne inne miejsce, mnie nie zatrudni i nie zapłaci wystarczająco dużo, abym mógł utrzymać siebie i swoją rodzinę. I za to, jestem dozgonnie wdzięczny naszej małej, fabrycznej rodzinie. Przynajmniej tak mówię mojemu szefowi.

—Gdzie spędzasz święta?—Pyta Sandra przy ostatniej partii, najwyraźniej starając się nas rozproszyć, byśmy rozlali kolejne litry i dodali je do listy sprzątania.

—Wiesz, to co zwykle. Ja, żona, dzieciaczki, teściowa, nóż do indyka…

—Steven!

—Dobrze, może tylko żartuję. Może. A ty? Jedziesz do rodziny?—Mam nadzieję, że pytanie to odciągnie jej rozważania, czy nie powinna jednak zabezpieczyć wszystkich ostrzy w moim mieszkaniu w razie „wypadku” przy kolacji.

—Nie, moi rodzice już nie żyją, a reszta krewnych rozjechała się po świecie. Pewnie zrobię popcorn i obejrzę Kevina samego w domu.

Zegar nareszcie wybija dziewiątą po południu, 21 grudnia, Anno Domini 2024, ratując mnie przed niezręcznymi pocieszeniami. Oznacza to również, że jesteśmy o kolejny dzień bliżej do przerwy świątecznej. Hurrra. Proszę, zauważ, że nie dodałem wykrzyknika po „Hurrra”—to dlatego, że go nie czuję. Trudno jest być w wykrzyknikowym nastroju kiedy Janis jest twoją teściową. Z drugiej strony jest matką mojej żony, więc chyba muszę ją tolerować. Na pewno zdążyła już zalęgnąć się w moim mieszkaniu, aby pomóc w przygotowaniach bożonarodzeniowych.

Z ciężkim sercem, opuszczam tę abominację, jaką jest moja praca, macham jedynej niezbyt irytującej współpracowniczce, Sandrze, leniwe pożegnanie i wyruszam w chłód nocy—szykując się do bitwy.